Ignacy Wirski
Gdy wszedł do domu był już wysłużonym - bo styranym służbą graniczną - starym psem. Starym ? Chyba tak ! Pies żyje krócej od człowieka. Człowiek zawsze musi przyzwyczajać się do myśli, że kiedyś rozstanie się ze swoim przyjacielem. Czasami - jedynym przyjacielem.
Więc gdy wszedł do tego domu miał już z górą siedem lat, w tym ponad sześć - służby granicznej. Kiedy dostał rozedmy płuc od tej służby - spisano go na emeryturę. Później, w drodze różnych kombinacji kumoterskich, nie poszedł jednak, jak inne, na lżejszą pracę pomocnika stróża nocnego, ale na rzeczywistą emeryturę, wypełnioną przesadnym lenistwem i męczącą bezczynnością.
Mówią, że ludzie szybko starzeją się na emeryturze. Psy też. Bezczynność powoduje niekorzystne zmiany w organizmie. Starość przychodzi szybciej.
Kiedy więc przyszedł do tego domu był nieufny, czujny i podejrzliwy. Toteż gdy żołnierz, który go do tego domu wprowadził i po załatwieniu różnych formalności poszedł sobie, pies stanął u drzwi i węszył. Stał u tych drzwi długo, bo myślał, że ten żołnierz, który był jego przyjacielem, z którym odbywał codzienną służbę, od którego dostawał jedzenie i czasami dobre słowo, że ten żołnierz do niego jeszcze wróci. Ale żołnierz poszedł sobie na zawsze. Pies jeszcze długo stał u tych drzwi, a później, kiedy - być może - uświadomił sobie, że ten żołnierz po niego nie wróci, zaczął spacerować po mieszkaniu, poznawać miejsce, w którym go pozostawił jego przyjaciel.
Pan domu, pani, chłopczyk i dziewczynka, chodzili za nim trop w trop przymilają się i próbując kupić psią sympatię kawałkiem kiełbasy. Nie brał nic. Aż kiedy domownicy, zniechęceni brakiem rezultatów zabiegania o jego sympatię, powrócili do swoich zajęć, kiedy pan domu wszedł do swojego pokoju i usiadł nad maszyną do pisania, kiedy upłynęła już długa chwila od czasu gdy wspólnie chodzili za psem, wówczas wszedł do tego pokoju, w którym siedział pan domu, położył się głową do piszącego i zdawało się niechętnym wzrokiem spoglądał na niego. W ten sposób wyznaczał sobie nowego pana. Odtąd już zawsze przychodził do tego pokoju ilekroć pan wracał z pracy do domu. A kiedy go nie było w domu, leżał u drzwi i zdawał się nań oczekiwać, pilnując w tym czasie wspólnego pokoju, by - kiedy tylko poczuł, że jego nowy pan zbliżał się do domu - biec do drzwi wejściowych i czekać dopóki się nie otworzą, dopóki ręka oczekiwanego nie dotknie jego głowy, dopóki oczekiwany nie wejdzie do mieszkania i nie zdejmie okrycia. Wtedy, gdy to wszystko się dokonywało, podchodził do swojej miski i zaczynał jeść.
Bywało, że zostawał cały dzień w domu, bez gospodarzy i nie tknął jedzenia póki nie wrócili. Ale to było później. Więc kiedy ten żołnierz wyszedł i kiedy gospodarze wrócili do swoich zajęć, położył się w pokoju pana domu. Leżał i patrzył, zdawało by się obojętnie, na pracującego. Ale to trwało długo. Później, kiedy piszący przerwał pracę i wyszedł do drugiego pokoju, jakby z ociąganiem wstał i poszedł za nim. A jeszcze później wziął z jego ręki pierwszy w tym domu kęs jedzenia. I to był znak, że pogodził się ze swoim losem. Chociaż jeszcze wiele dni chodził zasępiony, chociaż wyprowadzany na spacer pilnie węszył w stronę każdego nadchodzącego wojaka, wiadomo było już, że nowi przypadli mu do gustu, co wcale nie przeszkadzało mu łudzić się nadzieją na powrót do swojego przyjaciela w żołnierskim mundurze. Ale żołnierz nigdy już nie wrócił. Pies z tygodnia na tydzień stawał się coraz swobodniejszy i coraz weselszy. Wszyscy zabiegali o jego względy, słuchał jednak - tak jak go tego nauczono w wojsku - jednego. Tym którego słuchał, był pan domu. I tak już zostało. Wszyscy się z tym pogodzili. I tak upływały lata. Byli co dnia razem z wyjątkiem urlopów.
Raz w roku był oddawany na przechowanie do psiego azylu. Za każdym razem, kiedy zostawał sam wśród obcych i zamknięty w klatce - długo tęsknił. A jak pies tęskni to nie je. I on też kiedy tęsknił to nie jadł. Czasami dwa dni, czasami tydzień. Za to, gdy pan przyjeżdżał po niego to wprost szalał z uciechy, a już w domu musiał od nowa przejrzeć każdy kąt, obwąchać wszystko czego mógł dosięgać. I kiedy już ta pierwsza radość mu przeszła, kładł się naprzeciwko swego pana, by jak zawsze wpatrywać się w niego swoim psim spojrzeniem. Tak już było zawsze. Aż przyszedł czas starości. Tej prawdziwej, tej bezwzględnej. Tej starości, na którą nie pomaga żadne lekarstwo.
Najpierw dał o sobie znać reumatyzm, który - przy zmianach pogody wydobywał z jego psiej mordy ciche skomlenie. Już coraz ciężej wstawał, trudniej znosił zmiany temperatury. Coraz częściej się przeziębiał, aż zaczął straszliwie chudnąć, bo już nie mógł jeść tego co dawniej. Coraz rzadziej weselał i coraz częściej z jego oczu wyglądał smutek, jakieś cierpienie, pokora winnego. Ale czyż on był winien temu, że przyszła starość i dlatego nie mógł już strawić tego co zjadał ?. Że zaczął moczyć się jak dziecko, na co nie było już żadnej rady ?
Był smutny i wstydził się swojej niemocy, bo kiedy spostrzegł koło siebie mokre plamy - zlizywał je pośpiesznie, unikając wstydliwie spojrzeń domowników.
I czuł się, coraz gorzej i stawał się coraz bardziej osamotniony. Wiedział, że jego starość niekiedy denerwuje domowników, bo coraz rzadziej szukał ich towarzystwa.
Leżał już w korytarzu, bo do pokoju nie wolno mu było wchodzić i przez niedomknięte drzwi łowił głosy swoich przyjaciół, którzy zaczęli go unikać, czujny jak dawniej i gotów na każde skinienie ręki. I marniał w oczach. Nic już nie pomagało. Ani lekarstwa, ani dłuższe spacery.
I przyszedł taki dzień, w którym jak zwykle wyszedł ze swoim panem na spacer, ale już nigdy nie wrócił. Bo już nie mógł wrócić do tego domu, do którego kiedyś, wiele lat temu, przyprowadził go żołnierz i w którym przeżył drugą połowę swojego życia i w którym było mu bardzo dobrze póki nie przyszła nagle starość a za nią stopniowa utrata ciepła jakie przez tyle lat odczuwał u domowników.
Był to mglisty dzień, kiedy wyszedł ze swoim panem na ten spacer z którego już nie wrócił. Szli do lecznicy zwierząt, a później tą samą drogą wracali, bo nie było lekarza tylko felczer i jego pan postanowił zaczekać, bo wiedział, że lekarz zrobi to lepiej. Szli więc z powrotem i przechodzili koło sklepu mięsnego. Wtedy jego pan przystanął i uwiązał go do płotu, a sam poszedł kupić kiełbasę. Później wolno wracali tą samą drogą i pies dostawał kęs po kęsie kupioną kiełbasę, aż do ostatka. Ale tego ostatniego kęsa pies nie mógł już zjeść. Pochylał mordę ku kawałkowi kiełbasy, który leżał na ziemi, ale jej nie tknął. Nie mógł, bo już się nasycił. Tylko kiedy podnosił głowę znad tego kawałka kiełbasy jego pan mógł dostrzec w jego oczach i smutek i bezradność i zawstydzenie. A on tę kiełbasę kupił na osłodzenie resztek chwili życia. I pies może to czuł że tak jest, bo kiedy już byli w tej lecznicy, a wciąż nie było lekarza i kiedy felczer przygotował strzykawkę, przylgnął do nóg swego pana i pyskiem szukał jego ręki.
Mówią, że pies przeczuwa zamiary swojego pana. Może to i prawda, bo kiedy przy pomocy felczera kładł go na stole wcale się nie opierał. Tylko kiedy ten felczer wymacał mu serce i potem w to miejsce wbijał strzykawkę zacharczał raz i drugi i konwulsyjnie wparł mokry pysk w otwartą dłoń swojego pana, który go trzymał od strony głowy, by ułatwić felczerowi zabijanie.
Teraz w tym domu jest smutno. Tak będzie jeszcze przez kilka dni. Ale ten pies zawsze pozostanie w tym domu. Chociaż go tam już nie ma, będzie w myślach domowników, bo był ich przyjacielem aż do tej starości, póki nie zaczęli się od niego oddalać, gdy już zaczął moczyć.
Teraz w tym domu jest cicho. Cicho i bardzo smutno.